Etykieta „street art” jest obecnie tak samo nadużywana jak jeszcze niedawno zwrot „limited edition”. Street art jest wciąż relatywnie modnym wabikiem działającym tam gdzie potrzebne jest nadużycie marketingu. Oczywiście przy działaniach korporacji to już nie powinno razić- ich działania są uczciwe- wmawiają nam, że wspierają coś co lubimy, albo , że same to kreują tylko po to żebyśmy kupowali ich produkty. My wiemy, że oni kłamią, ale akceptujemy to kłamstwo. Bardziej boli mnie sytuacja, w której przypina się etykietę Street Art „artystom” nie mającym z tym nurtem nic wspólnego. Moim ulubieńcem jest Aquloopa, który zaczął wypływać na szerokie wody lokalnego „fejmu” i artystycznego „hajpu” w ubiegłym roku. Jego prace wcześniej widziałem w kilku warszawskich lokalach, ale przyznam się bez bicia, że na ulicach w pustostanach czy w szeroko pojętej przestrzeni miejskiej raczej nie doświadczyłem wątpliwej przyjemności oglądania jego prac. Było tak, aż do momentu, kiedy zrealizował dwa duże murale, przy wydatnym współudziale Good Looking Studio, w centralnych punktach stolicy. Przy wszystkich opisach działalności Aqualoopy pojawia się zwrot artysta „street artowy”. Skąd ten street art się wziął nie mam pojęcia, ponieważ ani ja ani żaden z moich znajomych, średnio-znajomych, a także całkiem obcych osób, nie widział prac Aqualoopy w kontekście jakiego by wymagało ich określanie mianem street artu. Chociaż może nad Wisłą wystarczy zrobić jakiś legalny mural i wkręcić się po układzie na aukcję polskiego Street Artu żeby już być reprezentantem tego nurtu? Zupełnie inną kwestią jest uderzające podobieństwo prac Aqualoopy do artysty imieniem Joe Burgerman. Zapewne jest to czysty przypadek, a nie zwyczajne, ordynarne zrzynanie. A może nie?