czwartek, 29 marca 2012

STREET M.

Dlaczego na okładce STREETMAG jest tata Madzi????? Bruk sięgnął dna lub miejsca gdzie ostatnio dotarł James with his Cameron, czyli rowa.

DISCOUNT DISCOUNT

Stało się. Odbyło się. Nie sprzedało się. I można zapomnieć. Ale tak tylko żeby coś napisać. Żeby złapać kilka wizyt więcej, kilka dodatkowych wejść i jeden „lajk” więcej na fejsbuku - napiszemy kilka słów.

Na samą aukcję nie dotarliśmy- ze Szczecina to kawał drogi. Zresztą podjęliśmy decyzję, że nie bierzemy udziału w wystawach ani wydarzeniach, o których piszemy. Poszerzyliśmy również to o nie oglądanie prac osób, o których będziemy pisać. Dlatego to co wiemy o samej aukcji opieramy tylko i wyłącznie na plotkach, relacjach z trzeciej ręki i relacjach prasowych (których nie było, bo niby czemu miałyby być - z prasy był streetmag :). Więc wiemy, że mało prac się sprzedało. Zdecydowanie mniej niż w ubiegłym roku, a ceny które były uzyskiwane też odbiegały od tego co działo się 12 miesięcy temu. Większe zainteresowanie budziło licytowanie w dół , niż w górę. Nie licytowano wszystkich prac - jakby przeczuwając fiasko- tylko te, którymi zgłoszono zainteresowanie i wrzucono karteczkę z numerem do koszyczka. I o zgrozo, niektórych ze zgłoszonych prac również nie licytowano! Nie wiemy czy to prawda, bo brzmi to tak absurdalnie, że nie chce nam się wierzyć, ale podobno właśnie tak było. Nie licytowano też ku naszemu zdziwieniu płotów ani hostess.

Czy w Polsce nie ma rynku sztuki (głupie pytanie, wiadomo, że nie ma, przynajmniej w takiej formie jak na zachodzie, u nas to wciąż bardziej dziwne relacje towarzyskie)? Może po prostu sam tzw. street art w Polsce nie jest na takim poziomie żeby wzbudzać finansową ekscytację. Kiedyś ktoś mądrzejszy niż moi znajomi ale nie ja powiedział, że jak można robić aukcję czegoś czego w Polsce nie ma? No właśnie, przecież mamy tylko street art z nazwy, a nie w realnej przestrzeni.

Aukcja obnażyła też niemożność zainteresowania środowiska kolekcjonerskiego samym wydarzeniem- sala była pełna, ale tylko na słowo honoru. Ale to już wina organizatorów, a im poświęciliśmy chyba dość miejsca.

Może dopuszczenie do tego, żeby artyści sami wyznaczali ceny za swoje prace również nie było najmądrzejszym rozwiązaniem. Może gdyby ceny były niższe i od nich zaczynano licytowanie udałoby się sprzedać więcej prac? Na szczęście prace zostają w rękach artystów a ci najbardziej je lubią i będą o nie należycie dbać.

A może to już powolny zmierzch zainteresowania tym całym artem w naszym kraju? Świat galeryjny nie zainteresował się, media poświęciły tylko tyle uwagi ile było to konieczne i o ile dawało się to zestawić z Banksym w jednym zdaniu. I nikt oprócz osób patrzących na to z bliższej perspektywy nie traktował całego zjawiska poważnie.

A może problem polegał na tym, że na aukcji zabrakło polskiego Banksyego - Dariusza Paczkowskiego. Może wówczas średnia cen byłaby wyższa.

I dwa cytaty z aukcji które podbiły nasze serca:

1.Prowadzący: „Aukcja rozpocznie się z 10 minutowym opóźnieniem, bo jedna pani, która chce licytować dzwoniła , że nieco się spóźni, ale już do nas jedzie.” Biorąc pod uwagę ilość licytowanych obiektów możliwe, że nie dojechała.

2.Prowadzący: „Autor Peter Fuss, praca JP2, BXVI- po angielsku to będzie inaczej...”

Za cytaty dziękujemy- Ty już wiesz! 

pozdrawiamy dżej pi tu/bi ex vi aj


wtorek, 27 marca 2012

ORA ET KOLABORA

Ej, po co są kolaboracje? Po to żeby zwiększyć klikalność, oglądalność fotologa czy co? Ja rozumiem tradycje wspólnego malowania, ale w wielu, ba!, nawet może w większości przypadków są kompletnie nietrafione i nieuzasadnione ani estetycznie ani nijak. Tak mi to przyszło do mojej zadufanej głowy kiedy sobie surfowałem po sieci i trafiłem na ostatnie połączenie pikaso (to trzeba mieć jednak banie żeby sobie taką ksywę wymyśleć) z kimś, z jakimś hombre (człowiek tudzież mężczyzna po hiszpańsku). No super, ja czaje, że sobie abstrakcjonista znany z mężczyzną vel człowiekiem poszli razem połazić, popić piwko i pomazać, ale czy muszą nam to potem pokazywać w internecie? Czy niektórych działań nie możecie artyści zostawić na ulicy tylko, albo najlepiej na kartkach. Kto zobaczy ten zobaczy i albo będzie żałował albo pójdzie dalej nie zwracając uwagi. Czy pewne osiągnięcia na polu art legitymizują działania o niskiej jakości? Spontaniczne kolaba, czy też wspólne produkcje, nawet jeśli są w modnym i wspieranym przez niezależne ośrodki stylu "dirty" i "post" nie mogą tylko udawać spontanicznych i przypadkowych. Treść i estetyka muszą być wsparte umiejętnościami i wyczuciem przestrzeni. Pikasowi z Hombrem mówimy stanowcze nie.





MOŻNA PRZYJŚĆ PROSTO Z ULICY

Justyna Dżbik przeprowadziła rozmowę z Joanną Dziewulską Panią Marszand z Domu Aukcyjnego REMPEX. I oto dowiedzieliśmy się od niej, że to ona odkryła polski street art dla kolekcjonerów! Tak kolejny odkrywca, kolejny krzysztof kolumb polskiej ulicy (w spódnicy). Wspaniale jak zwykle. Okazuje się również, że brakuje pracom z tegorocznego katalogu pazura i buntu i niegrzeczności. No to to wiemy, bez oglądania katalogu, ale może warto było lepiej poszukać, bo kłów, pazurów i grzechotników na polskim streecie nie brakuje. Ale jak się siedzi za marszandzkim biureczkiem to ich się nie znajdzie. Trzeba ich szukać właśnie na zewnątrz, a nie w internetowych przeglądarkach. Co do niepoprawności politycznej to tu okażemy się być wyjątkowo zgodni Pani Marszand - brakuje niepoprawności politycznej w polskim street i w polskim art.  No, brakuje jak w każdym. W którym nie brakuje, w jakiej sztuce nie brakuje tej poprawności? Pani Joanna prywatnie Aśka uważa również z bólem serca, że zabrakło kilku artystów z wrocławia (ciekawe czy zastanawiała się dlaczego). My się cieszymy, że ich tam nie było. Że mają na tyle w sobie niepoprawności, że nie musieli.  No nic to. Tak czy inaczej ważne, że kolorystyka jest radosna i można przyjść prosto z ulicy.




poniedziałek, 26 marca 2012

FEJSBUKU JESTEŚMY

W życiu każdego nienawistnika przychodzi taki moment, że chce pluć żółcią więcej i częściej. Dzięki Markowi Zuckerbergowi możemy obrażać innych łatwiej szybciej i częściej. Od dziś działamy też na fejsbuku. Oczywiście naszą główną bazą epatowania HEJTEM i opluwania bardziej utalentowanych od nas będzie ten blog, ale liczymy , że pozyskamy wystarczającą ilość fanów na fejsbuku by zarabiać duży hajs i móc jeszcze łatwiej obrażać innych.

sobota, 24 marca 2012

DRUGA POLSKA, AUUUUUUU....

Nie byliśmy wczoraj oczywiście na wystawie przedaukcyjnej organizowanej przez opaloną Panią z REMPEXU, który zmuszony cięciem kosztów przeniósł się do sal własnego Hotelu Harenda....ale mamy naszych wspaniałych wolontariuszy, którzy właśnie też piszą ten tekst.

Wchodzisz i JEB (celowo piszemy wersalikami bo ten wyraz jest równie ważny jak nazwa Domu Aukcyjnego)!!!! Ależ pierdolnięcie. Trzewia wykręca, oczy szukają ostrości. Łapią. Wali po gałach zjadliwa żółć (przez chwile myśleliśmy że to nasza sprawka). Żółty kolor, a jakże, przyciąga i zaprasza filuternie do środka. O ja cyn dole! Toż to prawdziwa sztuka z gatunku "real art". No git. Ale to nie ten M_City w czerwieni tak cię powalił i nie ten Jacyndol w żółci i nie te hostessy w czerni, chociaż one może najbardziej. To ten wyjebany pomysł na street artowe nawiązanie do urbanowej sztuki ulicy. Krata i betonowe bloczki. Płoty z budowy (jakby było jej mało w warszawie). No jaramy się na maksa. Z klasą te cegły na podłodze się prezentują. Te obrazy przeszkadzają trochę w patrzeniu na płot z budowy- ale on tu jest przejawem największego street artu. Jest ze streetu i nie udaje artu. Pozostałe prace też dają radę. Żyrandole całkiem, całkiem. Kredens rokokoko za płotem, zestawiony z literami Gonsiora - niech żyje avantgarda! Zasłony i klimatyzator między nimi - na bogato. Tylko te bohomazy na około jakoś wrażenie ogólne zaburzają, chociaż Bohomaza nie ma ani jednego.

Dość żartów!
Bądźmy poważni. Werniks nas nie rozczarował (nienawidzimy tego słowa, chyba że dotyczy werniksowanych prac, których tu mało raczej). Tego się po nim spodziewaliśmy. Chociaż nie podejrzewaliśmy, że może być, aż tak źle! Organizacja i ekspozycja prac to jedno - świadczy o podejściu Rempexu do tematu. Ojtam, ojtam taka tam sobie sztuka (no może i racja) to można "na odwal się" - full profeska. Same prace to osobna sprawa. Co do ich poziomu - już pisaliśmy jakiś co o nich sądzimy. Byliśmy wówczas niesprawiedliwi ponieważ nasze sądy opieraliśmy na zdjęciach zamieszczonych w katalogu. Teraz patrząc na żywo możemy stwierdzić jedno – większość tzw. dzieł lepiej prezentowała się w katalogu. Na żywo nawet nie błyszczały.

Kolejna kwestia to ich ceny? Skąd one się wzięły. Było jakieś losowanie i przyznawanie przypadkowo wybranych kwot do przypadkowych płócien? Kto o tym decydował? Pani marszand tak doradzała artystom? Jak to możliwe, że serwetka z cepelii odbita w glinie kosztuje więcej niż szablon Evy? Szumik ma cenę prawię taką samą jak Tone? Serio! Coś chyba tutaj nie gra. Gejsza za 2000 zł ?? A takie perełki jak Americano i Karty?

Kondkludując - nie lubimy tego i mamy nadzieję, że kolejnej edycji nie będzie, a artyści wycofają swoje prace z aukcji.










sobota, 17 marca 2012

ANTIGRAFFA

Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu jednymi nielegalnymi pracami w tak przecież popularnej stylistyce streetartowej, są prace związane z ruchami społecznymi a nie prace artystyczne. I nie chodzi mi tu o zaangażowane społecznie prace w języku jakim posługuje się np. EMASS, PETER FUSS albo chociażby mistrzunio BĄKSY. Mówię o pracach, które powstają tylko i wyłącznie w celu zasygnalizowania problemu społecznego i walki z tym problemem. Są takim samym elementem jak transparenty na demonstracjach, ulotki informacyjne o zgromadzeniach itd. Ostatnimi czasy pokazało się kilka takich prac w Warszawie (dot. problemów komitetów lokatorskich, przeciwników GMO czy zagadanień antyklerykalnych).W zeszłym roku mieliśmy silny atak antify, która przyjąłszy grafficiarskie patenty rozpłynęła się po mieście sprayami, czy dwókolorowymi  rolltopami. Bardzo dobrze, niedobrze tylko, że nikt inny ale to właściwie nikt nie pokazuje czegoś innego. Nie ma wlepek, posterów, szablonów jak na lekarstwo (a jeśli to komercyjne lub właśnie walczące). Gdzie jest ten cały cholerny street art. Nie mamy o czym pisać!


czwartek, 15 marca 2012

Puszka z pandorą

Czas zająć się kilkoma kolejnymi sprawami, które burzą nasze dobre samopoczucie, niczym natowskie bombowce Sarajewo. Niszczą nasze wyobrażenie o tym jaka powinna być i jak powinna funkcjonować sztuka w mieście. Wyrosły jak psylocyby po deszczu i podobnie jak one mieszają w głowach mieszkańcom miast zaburzając rozumienie tematu. W ostatnim czasie pojawiło się kilka serwisów dokumentujących to co wykwita na murach naszych miast. 

Weźmy na początek naszą obiektywną Puszkę. Strona w swoim założeniu miała w oparciu o metody socjologiczne kategoryzować i opisywać to co się dzieje na ulicach Warszawy. Podstawowym problemem takiego podejścia jest brak jakiegokolwiek zdefiniowania pojęć takich jak graffiti, street art itd. Jeżeli chcemy podchodzić do sprawy naukowo to proszę was bądźmy rzetelni i właśnie naukowi i stwórzmy metodę opracowania takiego zestawienia. Niektóre opisy malunków naściennych wołają o pomstę do nieba albo o zemstę w stylu palermiańskim. Pomijam czasem niepotrzebne zdania na temat małych wlepek, próby ich interpretacji czy w ogóle samo opisywanie tego co widać na obrazku. W przypadku nielegalnego graffiti takie opisy są świetnym materiałem dla organów śledczych. Dzięki takiemu leksykonowi nawet Arnold z 13.posterunku będzie umiał odróżnić CBS od CBŚ. Tak czy inaczej formuła puszki jest jak dla mnie zbyt zawiła - z jednej strony luzacka (wchodź z nami w dialog, poprawiaj nasze błędy) odsłaniająca niedokładności metodologii, z drugiej zbyt udająca chłodną i naukową (My robimy obiektywny spis z miasta, ty oceniaj). Kochani, gdzie ten obiektywizm? Nie ma czegoś takiego jak dziennikarstwo obiektywne, chyba że jednak jesteście badaczami...ale już się gubię w tej schizofrenii. Daleko jej do dobrych serwisów o streecie jak ekosystem czy streetfiles. No czepiam sie czepiam. Się uczepię jeszcze książki, którą puszeczka wydała - przewodnik po warszawskich wrzutach. Nieczytelny układ, zaskakujący negatywnie podział na rozdziały, nawigacja między tekstami a fotografiami. Nie rozumiem, kto i po co włożył tyle pracy w niefunkcjonalny przewodnik, z którym łatwo się zgubić. 

Poza puchą jest parę innych serwisów. Ultrakomercyjny sosm, w którym możemy dowiedzieć się co kto i po ile sprzedał na zachodzie, zmusza nas do patrzenia na postgraffiti przez pryzmat wyników ekonomicznych. I pokazuje jak to tam za wodą jest fajnie a u nas bryndza i wrzuty na stodołach. Dwa serwisy lokalizujące grafeo i krk.lokator są chyba tylko próbą wyciągnięcia unijnych pieniędzy na "ciekawy projekt o mieście". Nie wnoszą nic nowego, nie mają celu, nie docierają do odbiorców. Nie mają nawet fajnego layoutu! Nawet nie próbują być dobre! Drodzy twórcy serwisów i vortali! Zmarnowaliście swój czas. Wasze pięć minut nie dość, że nie nadeszło to i minęło już bezpowrotnie. 

Jest jeszcze parę innych adresów, ale na szczęście nie dodaliśmy ich do ulubionych.

Na zakończenie cytat z Sokoła: 

Elo, Elo. Nieświadomi sie śmieją. Z dnia na dzień ich szanse maleją. Z dnia na dzień ja powracam na rejon z nadzieją, ze moda nie ogłupi wszystkich.







wtorek, 13 marca 2012

I Feel Too Bad w Galkolu

Zbliża się kolejna wystawa w Galerii Koloru, która od czasu jak przeniosła się ze swoją siedzibą jest w końcu też galerią. Nie tylko handlową. Samo miejsce do prezentacji młodych mazaków jest jako tako, jeszcze ujdzie, ale jeżeli ktoś chciałby tam prezentować sztukę (a chciał), to zaczynają się kłopoty. Niedoświetlona, a przez to ciemna i czarna niczym jaskinia lub honet'owa katakumba, przestrzeń nie daje wielu możliwości działania. Tak czy inaczej w GalKolu dostajemy od jakiegoś czasu co chwilę nowa ekspozycję. Nie znamy większości tych pretendentów do aspirantów na artystów, nie wiele nam mówią imiona, a rysunki ichże zlewają się w całościowy potok koloru. Mam wrażenie, że wystaw już tam było tyle co w dawnym viurze i barace razem, bo ciągle trafiam na nowe wydarzenie na fejsbuku i to tak często, że nie zdanrzam dotrzeć. Tak tak, piszę takie bzdury nic nie wiedząc o tym miejscu i nie będąwszy tam nigdy, ale mam trochę obawy, że natknę się na galerianki i paru skejtów z Kaliforni, którzy twórczość artysty skomentują trafnym i ponadczasowym - "kurde mordeczko wymiatasz, zajebiste grafy, jaram sie, bez kitówy ziom". 
Tak więc najbliższa ekspozycja to przygotowana w pocie czoła wystawa mojego ulubieńca Felto aka smutnego wesołego pieska. Twórczość Felto jakkolwiek nie chciałaby nawiązywać do klasyków gatunku jak bue the warrior, turbo czy resto, a jego magazyn prngrfx chciałby być polskim Upstream, tak jak dla mnie bliżej mu jednak do franka myszy i reszty. Słaba kreska i naciągane pomysły (nie mówiąc o wieloletniej powtarzalności wizerunku psa) niestety nie wyślą go na czerwony dywan, a o don perignon będzie mógł sobie pomarzyć. Nie chcę wspominać już o bardzo silnym podobieństwie do charakterów niejakiego Es'a. No i ta śmieszniutka zapowiedź o zwierzaczkach i dinozaurach. Chyba przyjdę z dziećmi, tylko dam im najpierw neospazmine.

A pan ze sosm'u (dlatego ma sos w nazwie bo podobno swanski mu płaci, żeby o nim nie pisał) napisał: "dla antyfanów chyba też to dobra wiadomość- będą mogli pooglądać z bliska i przekonać się dlaczego nie lubią prac Felto!" No właśnie. Pójdziemy pohejtować, albo może będziemy hejtować z domu. Tak jak do tej pory - w kapciach i z herbatką.




sobota, 10 marca 2012

Marcin (46) ciąg dalszy

ilustracja nadesłana przez jednego z naszych fanów. nielubie to!

Marcin R. (46) połknął bakcyla.

Nie mogliśmy znieść tego, co dzieje się wokół nas, tej arogancji, buty, bezpardonowego zawłaszczania i niszczenia najlepszych kawałków przestrzeni publicznej przez jarmarczną tandetę.

Pozwoliłem sobie zacząć ten tekst od cytatu. Bo słowa wypowiedziane przez Marcina R. (46) w wywiadzie dla rzepy idealnie oddają to co czuję gdy w jakiś sposób stykam się z jego działalnością. Wiem, że MR już pojawił się na tym ociekającym żółcią i kompleksami blogu (przy okazji tekstu o pewnym albumie), ale tak się złożyło, że dzięki wywiadowi, którego udzielił postanowiliśmy wrócić do jego osoby. Z czego bierze się nasz „hejting” względem MR? No właśnie chyba z jego „arogancji, buty i bezprawnego zawłaszczania”, i wyjątkowo mało subtelnej promocji siebie i swojej małżonki. Ale po kolei wracamy do jednego z naszych ulubionych tematów czyli album uPruski Street Art. Pruski, pruski, jaki pruski? Polski Street Art!


Mogliśmy wydać to od razu za pieniądze sponsora, ale nie chcieliśmy, żeby polski street art był prezentowany przez Deutsche Bank czy Pumę.


To takie moje osobiste skrzywienie. Ale czy lepiej wydawać na swoje wizje pieniądze prywatnego sponsora czy państwowe - czyli nasze, podatników. Skąd pomysł, że chciałbym współfinansować ten album? 

Spadły na nas gromy, że pokazaliśmy twórczość Kraca, writera-bombera obok wyrafinowanych płócien Wojciecha Gilewicza, a na wszystko nakleiliśmy etykietkę "street art". 

Gromy spadły chyba też z powodu nierzetelności tej publikacji. I tłumaczenie teraz, że była ona skierowana do „empikowego odbiorcy”, niczego nie zmieni. Nie chodziło o pomijanie kogoś, ale raczej o dawanie osób, które nie powinny się tam znaleźć, a trafiły do albumu zapewne „po prośbie”. Poświęcenie takiej samej ilości przestrzeni na Elę Dymną/NeSpoon/małżonkę co na Zbioka czy M-City zakrawa na jakiś żart, ale do tematu wrócimy. Co ciekawe i zabawne, ten album w tym pełnym podziałów środowisku wszędzie miał podobną opinię: że nie powinien się ukazać. Trochę nas przestraszyła zapowiedź drugiej części, bo pierwsza była właśnie o te 200 rzeczonych stron za długa. Nie należy wrzucać wszystkich do jednego worka, takie jest nasze zdanie, bo kot kocurowi nie równy, nie mówiąc o myszach czy artystach typu "one hit wonder". Czy ona również będzie skierowana do empikowego odbiorcy? Czy może tym razem do „środowiska”? 

Medialny sukces tego albumu sprawił, że w kolejnym roku, już na komfortowe zlecenie z wydawnictwa, mogliśmy zrobić publikację pogłębioną, pokazującą siedemdziesięcioletni korzeń ulicznej aktywności malarskiej w Polsce.

Tak, tak w ubiegłym roku przydarzył się nam wszystkim album „Graffiti w Polsce”. Zacznijmy od początku. Czy to jest pogłębiona publikacja? Rozumiem, że to komfort realizacji tego zamówienia sprawił, że część zdjęć ukazała się bez podpisów, a jedna z najważniejszych galerii Baraka została umieszczona „w Kazimierzu”, a nie „na Kazimierzu”. OK, może czepiam się szczegółów, ale przecież to one decydują o profesjonalnym wydawnictwie. Jeżeli chodzi o meritum, to dlaczego tylko 70 lat? Dlaczego nie więcej? Może 80, albo 90, albo 100. Przecież hasła pojawiały się na murach Warszawy już pod koniec XIX wieku. W takim wypadku Piłsudskiego można by uznać za jednego z pierwszych grafficiarzy na świecie (po Egipcjanach i mieszkańcach francuskich jaskiń). W albumie nadużywano nazwy graffiti by określać nią szablony czy hasła zaangażowane politycznie. 

Street art, wliczając w to writing (tak, uważam że graffiti o korzeniach nowojorskich jest szczególnym rodzajem street artu) jest głównym nurtem sztuki współczesnej. 

Tak to moje ulubione zdanie. Najulubieńsze. Po pierwsze okazuje się, że mamy graffiti o korzeniach nowojorskich, które ma tak naprawdę korzenie filadelfijskie lub jeżeli zagłębić się w temat korzenie w Detroit. No ale żeby to wiedzieć trzeba przeczytać coś więcej niż książki pisane przez siebie. Dalej okazuje się, że writing jest szczególnym rodzajem street artu! Już dawno nie słyszałem piękniejszego zdania. Na czym polega ten szczególny rodzaj? Przecież funkcja street artu jest zupełnie inna niż graffiti! Nie jestem też pewien czy street art to art :) I czy na pewno wszedł do głównego obiegu sztuki. Fakt, do mainstreamu (i tego galeryjnego, i tego pop) przedarło się parę nazwisk (i to jest uznanie dla artystów za ich sztukę). Ale samo zjawisko pozostaje w swojej niszy. Nie możemy wszystkiego uznać za art, na to trzeba sobie zasłużyć pracą.  Banksy, Dface, BLU czy ktośtam jeszcze doszli do tego dlatego, że robią swoje na wysokim poziomie i mają coś do powiedzenia, a nie dlatego, że streetart wszedł na salony. 

No ale czekaj czekaj! Jest też pe-reł-ka! Dariusz Paczkowski polskim Banksym! Chociaż jeszcze niedawno w telewizji tym szacownym mianem została określona Nespoon (!!!). Więc Banksych u nas jak psów, a psów też dużo na szczęście, to i czysto na ulicach mamy. Nie mamy wrzutów na streecie, mamy za to nagrody - oskary street artu, wyróżnienia, fleszy błyski, najdroższa whisky. Nic to nie warte, gdy ulice są martwe. Artaq jako wyznacznik poziomu w sztuce? Naprawdę? Prześledźmy listę osób wyróżnionych, a potem popatrzmy na realizacje w Europie. Na te, o których się pisze i mówi. Trochę brakuje, prawda? Coś mało przedstawicieli Anglii, Hiszpanii, Włoch, Skandynawii. Ale uznajmy Artaq za wyznacznik naszej potęgi! Super. I to takie miłe, że top 5 artystów w tym kraju MR rozpoczyna od swojej małżonki. 

No i wisienka na naszym streetartowym torcie!

Galeria 40/40 największą galerią polskiego street artu? WOW!!! To świetnie wszyscy jesteśmy dumni i podekscytowani. Ale, ale czy na pewno? A może największą galerię street artu jest Łódź? Przecież Urban Forms zrobili tam większe ściany? Czy MR nie sądzi, że kiedy w jednym zdaniu mówi, że „za zgodą Stołecznego Konserwatora Zabytków i za pieniądze Urzędu Dzielnicy Bemowo zaadaptowaliśmy jeden z nich na olbrzymią galerię sztuki ulicznej” brzmi to co najmniej nonsensownie. Szkoda, że nie wspomniał, że przez lata pojawiali się tam ludzie, którzy nie potrzebowali zgód i instytucjonalnego wsparcia, żeby malować. Ale oczywiście oni też nie udzielali wywiadów chwaląc się tym faktem. Miejsce przez lata funkcjonowało jako „pustak” gdzie każdy mógł przyjść i pobazgarać, pisząc „kocham ewę” i malując chuja. Albo robiąc rewelacyjną typografię. Fakt, że przed otwarciem tej „galerii” zamalowano cały „brud”, który tam powstał i był realnym przejawem ekspresji, nikomu nie przeszkadza. 

ps. Odnośnie pana przeprowadzającego wywiad, promotora sztuki, businessmana i kuratora, który odkrył ostatnio street art, a przez lata działał w Krakowie: Ile razy przez te wszystkie lata odwiedził pan Barakę, która działa zanim street art stał się modnym hasłem, na którym da się zarobić?


czwartek, 8 marca 2012

GDZIE JEST STREET ART?

Ostatnio coraz częściej pojawiają się informacje o wystawach street artu w galeriach. Szkoda, że sam street art. tak rzadko pojawia się na ulicach. Oczywiście nie chodzi mi o wielkie formaty legalnych realizacji powstające na kolejnych festynach za unijne pieniądze. Chodzi mi o te rzeczy, które mijasz rano idąc do spożywczaka po bułki i mleko? No gdzie one są? Wygląda na to, że częściej za przejawy takiej działalności odpowiadają ludzie związani ze środowiskami anarchistycznymi czy nawet kibice niż tzw. street artyści. 

Wiem, że sezon na wychodzenie na dwór bez szalika i czapki tak żeby mama nie krzyczała dopiero się zaczyna, ale nawet w ubiegłym roku przejawy działalności zewnętrznej, nie inspirowane jakimś festiwalowym lansem/baunsem, były na poziomie promilowym. A teraz widzę, że każdy jest street artowcem. No to już! Na ulice!Żeby trochę pobrudzić, a nie tylko wpisywać sobie w artystycznym CV, że się jest street artowcem. Zresztą, kochani artyści street artu, co będzie kiedy nurt przestanie być modny (co już się dzieje na zachodzie) - jak będziecie się podpisywać?


środa, 7 marca 2012

sezon w pełni.

Gdy Sepe i Chazme liczą pliki peelenów inni dopiero sobie ostrzą zęby na sezonowe wyprzedaże. Już jest, jest, jest nowy materiał do niewybrednych komentarzy! Katalog na aukcję w rempexie, u szanownej pani marszand Joanny Dziewulskiej, która z nieodłącznym Piotrem Dziewulskim (zbieżność nazwisk przypadkowa) z magazynu Streetmag(azynu) wybrała dla nas perełki polskiej szkoły streetartu. I tak oto dostajemy zestawienie kolejnych wspaniałych artystów. Jedni to stare wygi niczym Marian M-city Waras czy wyżej wymienieni beneficjeni splendoru, inni to młodziaki na rynku i na odchodzących od niego ulicach. Who the fuck is aqualoopa? zapytam ponownie. Kim jest infantylny Jacyndol albo dlaczego Foxy i Esze nie umieją malować? Co tu robi dojrzała artystka Ela Prusinowska? Dlaczego Jolka K., która sprawdza się w wielkoformatowym collage'u sprzedaje zdjęcie pracy na budynku? Pani marchand spokojnie mogła wybrać po jednym geometryście czy beksińskim, a nie po pięciu od razu. W ten sposób ich wszystkich rozmienia na drobne dając o zrozumienia, że są dobrymi artystami (a może nie koniecznie są?). Potencjalni kolekcjonerzy nie kupią dzieł powtarzalnych, schematycznych. Generalnie równamy w dół. Jest parę perełek ale my tu wieprze jesteśmy. I cisza proszę! Żadnych oznak zadowolenia, bo ogony poobcinamy jak psu przed przyjazdem teściowej.
 
 

wtorek, 6 marca 2012

jak zostać street artystą 2

Ciąg dalszy naszej szydery z tego jak łatwo można zostać street artystą. To bardzo proste. Aby zacząć swoją karierę musisz wymyślić sobie jakiś charakterystyczny znak czy motyw, który rysujesz na kartce albo od razu, przy użyciu magic pena, przenosisz do komputera. Następnie drukujesz na papierze samoprzylepnym lub wycinasz szablon. Z gotowym materiałem idziesz na dwór i przyklejasz w windzie, na śmietniku odbijasz szablon i jeszcze na ławce przed szkołą, żeby ziomki i niunie widziały. Oczywiście wszystko skrzętnie dokumentujesz ajfonem czy co tam używasz. Właściwie wystarczy trzy do pięciu podobnych wrzutów (!). Wracasz do domu. Jeśli jesteś szybki i zdecydowany to cały bombing zajmie ci 15 minut, ale możesz przy okazji ćwiczyć nienachalny luz i robić wszystko tak jakbyś "miał wyjebane" - tak jest bardziej elo. Po tym etapie masz już właściwie połowę roboty za sobą. Teraz czas na promocję i marketing. Wrzucasz foty na fejsa albo bloga jakiegoś, oznaczasz na nich siebie i rozsyłasz innym na walle, albo, żeby nie było zbyt ostentacyjnie to komentujesz cokolwiek lub "lubiszto" u znajomego, licząc na to, że wejdzie potem na twój profil. Jak będziesz miał kilkanaście lajków możesz zająć się fanpage'm, potem czas na programy do obróbki zdjęć a więc zaczyna się zabawa w modę i dizajn. Wrzucasz swoje streetlogo (myszka, marchewka, stworek śmieszny) na wzór t-shirtu ściągnięty z netu i jupi! Masz już artworki, które możesz sprzedawać. Masz brenda własnego jak Brenda. Generalnie jakbyś trochę pomyślał wcześniej to mogłeś właściwie się nie ruszać z domu i wszystko zrobić via online i przy pomocy programów. Powchodź sobie też na fora o streetart to język podłapiesz też świeży. Wiesz już co to wrzuta, co to stikery, spraye i koniuszki do nich. No i tagi, ale ty ich nie robisz. No i to że graficiarze to kołki totalne i wandale a ty jesteś artystą. Wiesz co to dżem i wiesz co to kakao. Świat stoi otworem, albo to ty stoisz swoim otworem do świata i czekasz prosząc o kolejny raz :)

poniedziałek, 5 marca 2012

jak zostać street artystą?

Etykieta „street art” jest obecnie tak samo nadużywana jak jeszcze niedawno zwrot „limited edition”. Street art jest wciąż relatywnie modnym wabikiem działającym tam gdzie potrzebne jest nadużycie marketingu. Oczywiście przy działaniach korporacji to już nie powinno razić- ich działania są uczciwe- wmawiają nam, że wspierają coś co lubimy, albo , że same to kreują tylko po to żebyśmy kupowali ich produkty. My wiemy, że oni kłamią, ale akceptujemy to kłamstwo. Bardziej boli mnie sytuacja, w której przypina się etykietę Street Art „artystom” nie mającym z tym nurtem nic wspólnego. Moim ulubieńcem jest Aquloopa, który zaczął wypływać na szerokie wody lokalnego „fejmu” i artystycznego „hajpu” w ubiegłym roku. Jego prace wcześniej widziałem w kilku warszawskich lokalach, ale przyznam się bez bicia, że na ulicach w pustostanach czy w szeroko pojętej przestrzeni miejskiej raczej nie doświadczyłem wątpliwej przyjemności oglądania jego prac. Było tak, aż do momentu, kiedy zrealizował dwa duże murale, przy wydatnym współudziale Good Looking Studio, w centralnych punktach stolicy. Przy wszystkich opisach działalności Aqualoopy pojawia się zwrot artysta „street artowy”. Skąd ten street art się wziął nie mam pojęcia, ponieważ ani ja ani żaden z moich znajomych, średnio-znajomych, a także całkiem obcych osób, nie widział prac Aqualoopy w kontekście jakiego by wymagało ich określanie mianem street artu. Chociaż może nad Wisłą wystarczy zrobić jakiś legalny mural i wkręcić się po układzie na aukcję polskiego Street Artu żeby już być reprezentantem tego nurtu? Zupełnie inną kwestią jest uderzające podobieństwo prac Aqualoopy do artysty imieniem Joe Burgerman. Zapewne jest to czysty przypadek, a nie zwyczajne, ordynarne zrzynanie. A może nie?





sobota, 3 marca 2012

letni sezon festynowy

Zbliża się ten moment kiedy kreski termometrów poszybują powyżej 10 C a słońce będzie wisiało długo i nieprzerwanie nad naszymi głowami. Wraz z tą przyjemną zmianą zapewne pojawi się kilkadziesiąt rewelacyjnych nielegali i cała masa przypadkowych i obrzydliwych rzeczy, które trudno zaklasyfikować w jakikolwiek sposób. Ale pojawi się też kilka festiwali. O których na pewno będzie głośno ze względu na nagłośnienie medialne i współpracę z lokalnymi władzami. Oczywiście najłatwiej brać na cel stolicę i street art doping, ale nie mniej mierzi mnie postawa i działania Urban Forms z Łodzi. Mimo wiedzy i możliwości, szerokich kontaktów UF stawia na jednowymiarowe malowanie wielkich powierzchni. I nic więcej. Nie ma tam żadnej myśli, tematu ani nawet spójności działania w sferze koncepcji. Są tylko wielkie ściany. Często tak duże, że prace artystów wyglądają na nich jak wykwity na twarzy nastolatka (podobna sytuacja była w czasie ubiegłorocznego SAD w Warszawie. Nakłady finansowe przeznaczone na ścianę kina Atlantic nie dawały możliwości wykorzystania jej potencjału w pełni). Urban Forms skupiają się na wielkoformatowych muralach zapominając o całej masie innych działań, które są miejską formą wyrażania. Przy ich świetnie zorganizowanym marketingu mogliby zrobić dużo więcej dla tego nurtu sztuki, a tak zamykają całą sytuację w ładnych malunkach. A co będzie kiedy w Łodzi zabraknie dużych ścian?

 
















czwartek, 1 marca 2012

to graffiti było przez nas poprawiane


I znowu graffiti i street art zostały delikatnie wykorzystane przez bezmózgich korporacyjniaków. Ludzi opamiętajcie się. Wiemy, że chęć bycia cool i zbuntowanym jest czasem tak wielka, że posuwacie się do dziwnych rzeczy i sytuacji. Otóż na łamach portalu domo+ pod linkiem "urządzanie na planie" (jaram się tą nazwą, prawie jak "sranie w banie") Pani Katarzyna Filemoniuk aka Wielka Scenograf przyznała się wprost do kamery do plagiatu i naruszeń praw osobistych do dzieł. W prostych słowach uznała graffiti namalowane przez różne osoby w kamienicy 5-10-15 przy Mokotowskiej 73 za swoje. Ot, tak. Bezczelność wannabees czegoś takiego jeszcze nie widziała. Sprawa jest w toku. Podobno Pani Kasia otrzyma niedługo od prawnika pismo i zobaczymy jakie charakterne będzie malować graffiti wtedy. 

"to graffiti było przez nas poprawiane" mówi Pani Kasia.