"Urbi et formi" jak mają w zwyczaju przed rozpoczęciem kolejnego festiwalu powiadać prezydenci miasta Łodzi z okien swojego ratusza. W Łodzi otóż odbywa się prawie największy i prawie najdroższy festiwal muralizmu i ścian wielkoformatowych. Na specjalne zaproszenie kuratora Michała Bieżyńskiego zbiegli się ze świata najwięksi bliźniacy street artu. Os Gemeos - litewski duet malarski wprost z gorącej Brazylii. To wydarzenie o wielkości copacabany i smaku liści koki. W zeszłym roku podczas rodzinnej podróży zahaczyli o Łódź gdzie mr.Biezynski tak uraczył ich tradycyjnym bigosem i pyszną wódką, że postanowili wrócić, a nawet namówili na wizytę innych latino-malarzy.To nie lada gratka ich zobaczyć na okładce gazety wyborczej. No ale po przydługim wstępie przejdźmy do meritum czyli tak zwanego ocb.
Otóż, jak powszechnie wiadomo URBAN FRONTS otrzymali dziesiątki jak nie setki tysięcy złotych monet na realizację zadania. Tak to już nie jest ot takie tam malowanie to jest zadanie i jego realizacja! Poważna sprawa. Pośród zaproszonych gości poza wyżej wymienionymi braćmi przewinęło się kilka polskich nazwisk. Jak wiadomo polski street art to polski street art i nie mówię tu o samym malowaniu ale o szerszym kontekście społeczno-towarzyskim. O linii kurator-artysta-odbiorca itd. Bracia z Rio przyjechali do Łodzi nie tylko malować ale też zarobić parę złotych. Bracia z Polszy przyjeżdżają do Łodzi głównie się pokazać, bo z zarobkami tak sobie. Bracia z Rio przywieźli ze sobą asystentów, czyli ziomków, którzy będą podawać farby, kręcić lolki i zakładać im rano skarpety. Bracia z Rio zażądali oczywiście dla swoich zapłaty godziwej, przelotów, hotelu na poziomie i paru innych apanaży. Zabiegany kurator postawił się po raz kolejny na wysokości zadania i tym razem poza bigosem i wódką braciom z Rio zapewnił również kiełbasę białą i smalec dla ich świty. W związku z powyższym dla naszych malczików z okolicznych wsi jak Wrocław itp zostaje niewiele. Jak niesie gminna wieść ze sprawdzonych źródeł, w imię dobrego przyjęcia przydupasów latynoamerykańskich gwiazd naszym malarzom obcina się wynagrodzenia kilkukrotnie i koniec końców są one na poziomie kieszonkowego (szama, blanty, dupeczka, kino, śledzik i dwie setki).
Tym samym kolejne etapy gangreny zjadają naszą scenę. Nie mam forsy, ale sobie chociaż pomalowałem na festynie. Nie będę miał jej nadal, ale chociaż będę nadal malował, bo przecież bardziej lubię malować niż jeść. Już nawet nie będę mówił jak bardzo nie lubię nigdzie mieszkać.
Ale mogę na szczęście malować. W sumie nawet to mogę sam sobie farby kupić...