Przepraszamy, za chwilową przerwę, ale poprzedni wpis był wpisem setnym, a w umowie sposnorskiej z adidasem mamy zapisane, że po stu postach możemy pojechać na urlop. Oczywiście nigdzie nie pojechaliśmy, bo u nas w Sierpcu tyle się dzieje co na dworcu w Kutnie. Tak więc wracamy. Zajmiemy się dziś znowu graffiti. Tzn graffiti takim, które wszyscy lubimy, którego trochę się boimy i którego podskórnie większość z nas chciałaby się pozbyć. Graffiti, które szpeci, które zajmuje nieswoje tereny, graffiti które pojawia się w miejscach niedozwolonych. Mówimy o klasycznym ulicznym liternictwie, tagach, wrzutach i bombach (pomijamy temat kolejek, bo miastu tu niewiele do niego).
Kilka lat temu, tuż przed nastaniem jaśnie nam w Warszawie panującego i zbierającego odpowiednie brawa i pociski festiwalu Street Art Doping (SAD), Zarząd Dróg Miejskich (ZDM) - właściciel wielu ścian, murów oporowych czy filarów - postanowił przeznaczyć część swojej betonowej bazy pod graffiti. ZDM wraz z wtórującymi mu założycielami SAD objawił światu metodę na walkę z graffiti (z tym złym graffiti - które sika na murki i ściga się w ilościach i wielkościach pozostawianych śladów). Otóż wpadnięto na pomysł, że więcej wolnych (czyt. uwolnionych od ręki właściciela) ścian powstrzyma falę bezmyślnych tagów i wrzutów zostawianych przez złych chłopaków w podwiniętych spodniach. Te parę lat temu dziennikarze zadawali te same pytania, które zadawali jeszcze wcześniej i które zadają do tej pory. Czy graffiti to sztuka czy wandalizm. Próbowaliśmy ich przekonać, że to drugie, ale widać nikt nie chce słuchać. Graffiti to nie jest coś co można ustawić, zinstytucjonalizować i potem zarządzać. Od tego jest street art, który nawet nie tyle się zinstytucjonalizował co po to właśnie powstał. Powstał by podjąć komunikację z miastem, by podjąć temat poza granicami walki z systemem. Street Art powstał by się sprzedawać, by być ładnym i by robić projekty. Graffiti powstało by być. Tylko tyle.
Swoją drogą ciekawe czy ścianami na Rondzie Sedlaczka zarządza na podstawie starej umowy z ZDM fundacja "do dzieła" zajmująca się organizacją SAD, czy może można malować free graffiti na rzeczonych filarach.
ZDM zarządza i nie wie, że tylko dolewa oliwy do ognia. Legalne ściany do graffiti to nie tylko fajna inicjatywa. To również podsycanie i podbijanie zajawki. Dużo miejsc do graffiti znaczy więcej graffiti. Legalne ściany to miejsca szlifowania umiejętności, które można wyeksportować poza wyznaczone miejsca. Legalne ściany to miejsca, w których lokalni fejmowcy mogą zabłysnąć skillsami i zaproponować miecz zamiast piłki setkom chłopców w kapturach, którzy swoje pierwsze szlify będą zdobywać nie na legalach, gdzie wiadomo, że rządzą starsi, tylko na klatkach schodowych i elewacjach swoich osiedli.
"Guma do żucia - papieros" nigdy nie będzie tym prawdziwym szlugiem.