sobota, 10 marca 2012

Marcin R. (46) połknął bakcyla.

Nie mogliśmy znieść tego, co dzieje się wokół nas, tej arogancji, buty, bezpardonowego zawłaszczania i niszczenia najlepszych kawałków przestrzeni publicznej przez jarmarczną tandetę.

Pozwoliłem sobie zacząć ten tekst od cytatu. Bo słowa wypowiedziane przez Marcina R. (46) w wywiadzie dla rzepy idealnie oddają to co czuję gdy w jakiś sposób stykam się z jego działalnością. Wiem, że MR już pojawił się na tym ociekającym żółcią i kompleksami blogu (przy okazji tekstu o pewnym albumie), ale tak się złożyło, że dzięki wywiadowi, którego udzielił postanowiliśmy wrócić do jego osoby. Z czego bierze się nasz „hejting” względem MR? No właśnie chyba z jego „arogancji, buty i bezprawnego zawłaszczania”, i wyjątkowo mało subtelnej promocji siebie i swojej małżonki. Ale po kolei wracamy do jednego z naszych ulubionych tematów czyli album uPruski Street Art. Pruski, pruski, jaki pruski? Polski Street Art!


Mogliśmy wydać to od razu za pieniądze sponsora, ale nie chcieliśmy, żeby polski street art był prezentowany przez Deutsche Bank czy Pumę.


To takie moje osobiste skrzywienie. Ale czy lepiej wydawać na swoje wizje pieniądze prywatnego sponsora czy państwowe - czyli nasze, podatników. Skąd pomysł, że chciałbym współfinansować ten album? 

Spadły na nas gromy, że pokazaliśmy twórczość Kraca, writera-bombera obok wyrafinowanych płócien Wojciecha Gilewicza, a na wszystko nakleiliśmy etykietkę "street art". 

Gromy spadły chyba też z powodu nierzetelności tej publikacji. I tłumaczenie teraz, że była ona skierowana do „empikowego odbiorcy”, niczego nie zmieni. Nie chodziło o pomijanie kogoś, ale raczej o dawanie osób, które nie powinny się tam znaleźć, a trafiły do albumu zapewne „po prośbie”. Poświęcenie takiej samej ilości przestrzeni na Elę Dymną/NeSpoon/małżonkę co na Zbioka czy M-City zakrawa na jakiś żart, ale do tematu wrócimy. Co ciekawe i zabawne, ten album w tym pełnym podziałów środowisku wszędzie miał podobną opinię: że nie powinien się ukazać. Trochę nas przestraszyła zapowiedź drugiej części, bo pierwsza była właśnie o te 200 rzeczonych stron za długa. Nie należy wrzucać wszystkich do jednego worka, takie jest nasze zdanie, bo kot kocurowi nie równy, nie mówiąc o myszach czy artystach typu "one hit wonder". Czy ona również będzie skierowana do empikowego odbiorcy? Czy może tym razem do „środowiska”? 

Medialny sukces tego albumu sprawił, że w kolejnym roku, już na komfortowe zlecenie z wydawnictwa, mogliśmy zrobić publikację pogłębioną, pokazującą siedemdziesięcioletni korzeń ulicznej aktywności malarskiej w Polsce.

Tak, tak w ubiegłym roku przydarzył się nam wszystkim album „Graffiti w Polsce”. Zacznijmy od początku. Czy to jest pogłębiona publikacja? Rozumiem, że to komfort realizacji tego zamówienia sprawił, że część zdjęć ukazała się bez podpisów, a jedna z najważniejszych galerii Baraka została umieszczona „w Kazimierzu”, a nie „na Kazimierzu”. OK, może czepiam się szczegółów, ale przecież to one decydują o profesjonalnym wydawnictwie. Jeżeli chodzi o meritum, to dlaczego tylko 70 lat? Dlaczego nie więcej? Może 80, albo 90, albo 100. Przecież hasła pojawiały się na murach Warszawy już pod koniec XIX wieku. W takim wypadku Piłsudskiego można by uznać za jednego z pierwszych grafficiarzy na świecie (po Egipcjanach i mieszkańcach francuskich jaskiń). W albumie nadużywano nazwy graffiti by określać nią szablony czy hasła zaangażowane politycznie. 

Street art, wliczając w to writing (tak, uważam że graffiti o korzeniach nowojorskich jest szczególnym rodzajem street artu) jest głównym nurtem sztuki współczesnej. 

Tak to moje ulubione zdanie. Najulubieńsze. Po pierwsze okazuje się, że mamy graffiti o korzeniach nowojorskich, które ma tak naprawdę korzenie filadelfijskie lub jeżeli zagłębić się w temat korzenie w Detroit. No ale żeby to wiedzieć trzeba przeczytać coś więcej niż książki pisane przez siebie. Dalej okazuje się, że writing jest szczególnym rodzajem street artu! Już dawno nie słyszałem piękniejszego zdania. Na czym polega ten szczególny rodzaj? Przecież funkcja street artu jest zupełnie inna niż graffiti! Nie jestem też pewien czy street art to art :) I czy na pewno wszedł do głównego obiegu sztuki. Fakt, do mainstreamu (i tego galeryjnego, i tego pop) przedarło się parę nazwisk (i to jest uznanie dla artystów za ich sztukę). Ale samo zjawisko pozostaje w swojej niszy. Nie możemy wszystkiego uznać za art, na to trzeba sobie zasłużyć pracą.  Banksy, Dface, BLU czy ktośtam jeszcze doszli do tego dlatego, że robią swoje na wysokim poziomie i mają coś do powiedzenia, a nie dlatego, że streetart wszedł na salony. 

No ale czekaj czekaj! Jest też pe-reł-ka! Dariusz Paczkowski polskim Banksym! Chociaż jeszcze niedawno w telewizji tym szacownym mianem została określona Nespoon (!!!). Więc Banksych u nas jak psów, a psów też dużo na szczęście, to i czysto na ulicach mamy. Nie mamy wrzutów na streecie, mamy za to nagrody - oskary street artu, wyróżnienia, fleszy błyski, najdroższa whisky. Nic to nie warte, gdy ulice są martwe. Artaq jako wyznacznik poziomu w sztuce? Naprawdę? Prześledźmy listę osób wyróżnionych, a potem popatrzmy na realizacje w Europie. Na te, o których się pisze i mówi. Trochę brakuje, prawda? Coś mało przedstawicieli Anglii, Hiszpanii, Włoch, Skandynawii. Ale uznajmy Artaq za wyznacznik naszej potęgi! Super. I to takie miłe, że top 5 artystów w tym kraju MR rozpoczyna od swojej małżonki. 

No i wisienka na naszym streetartowym torcie!

Galeria 40/40 największą galerią polskiego street artu? WOW!!! To świetnie wszyscy jesteśmy dumni i podekscytowani. Ale, ale czy na pewno? A może największą galerię street artu jest Łódź? Przecież Urban Forms zrobili tam większe ściany? Czy MR nie sądzi, że kiedy w jednym zdaniu mówi, że „za zgodą Stołecznego Konserwatora Zabytków i za pieniądze Urzędu Dzielnicy Bemowo zaadaptowaliśmy jeden z nich na olbrzymią galerię sztuki ulicznej” brzmi to co najmniej nonsensownie. Szkoda, że nie wspomniał, że przez lata pojawiali się tam ludzie, którzy nie potrzebowali zgód i instytucjonalnego wsparcia, żeby malować. Ale oczywiście oni też nie udzielali wywiadów chwaląc się tym faktem. Miejsce przez lata funkcjonowało jako „pustak” gdzie każdy mógł przyjść i pobazgarać, pisząc „kocham ewę” i malując chuja. Albo robiąc rewelacyjną typografię. Fakt, że przed otwarciem tej „galerii” zamalowano cały „brud”, który tam powstał i był realnym przejawem ekspresji, nikomu nie przeszkadza. 

ps. Odnośnie pana przeprowadzającego wywiad, promotora sztuki, businessmana i kuratora, który odkrył ostatnio street art, a przez lata działał w Krakowie: Ile razy przez te wszystkie lata odwiedził pan Barakę, która działa zanim street art stał się modnym hasłem, na którym da się zarobić?